SUPERMAN: ACTION COMICS – EFEKT OZA – RECENZJA
Wielkie wydarzenie wydawnictwa DC, jakim było “Odrodzenie“, dobiegło końca. Przynajmniej w Stanach. U nas ten event jeszcze trwa i stopniowo odkrywamy, a także łączymy ze sobą wszystkie wątki i tajemnice. Kolejnym rozdziałem tej historii jest komiks “Superman: Action Comics – Efekt Oza” wydany przez Egmont. Odkrywa on przed nami tożsamość osoby, która już jakiś czas temu pojawiła się w życiu Człowieka ze Stali.
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie czytam regularnych serii z Supermanem wydawanych w ramach serii „Odrodzenie“. Nigdy szczególnie nie przepadałem za tym bohaterem i z obecnymi seriami było mi zwyczajnie nie po drodze (chociaż przyznaję, że niektóre tytuły z nim wywarły na mnie spore wrażenie, np. „Czerwony syn” Marka Millara). Jednak “Efekt Oza” ma być traktowany jako osobna historia, nie posiada numeracji albumu, więc teoretycznie można by go czytać bez znajomości innych tomów serii. Teoretycznie, bo album składa się z regularnych zeszytów „Action Comics”. Ja jednak postaram się opisać ten tytuł jako osobną historię. Czy warto w takim razie zainteresować się nim, nie znając głównych serii i całej historii? I tak, i nie.
O „Efekcie Oza” naczytałem się sporo, głównie były to opinie negatywne, nawet bardzo. Szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego. Owszem, nie jest to komiks idealny i z pewnością nie zapisze się w historii gatunku. Nawet więcej, za jakiś czas pewnie nawet o nim zapomnicie. Jednak sprawdza się dobrze w kilku kwestiach.
Album zaczyna się od dwuczęściowej historii „Tylko człowiek” Roba Williamsa, która opowiada o wzmagających się aktach przemocy na świecie. Okazuje się, że za wszystkim stoi tajemniczy Machinist, który wykradł chipy mogące kontrolować zachowania nie tylko człowieka, ale i zwierząt. Superman razem z Lexem Luthorem ruszają powstrzymać wroga. Te dwa zeszyty wprowadzają nas do historii głównej autorstwa Dana Jurgensa, czyli do starcia Człowieka ze Stali z tajemniczym Panem Ozem. Owa postać prześladuje Supermana już od jakiegoś czasu. Jednak to, kim naprawdę jest i jakie ma zamiary, pozostawię w tajemnicy.
Po przeczytaniu całego albumu, nie odnoszę wrażenia, że czegoś nie da się zrozumieć bez znajomości poprzednich tomów. Cała historia jest dość przystępna dla czytelnika, jedynie wątek armii Oza jest słabo poprowadzony i wyjaśniony. Inne wątki, takie jak np. sojusz Supermana i Lexa Luthora, faktycznie mogą zaskoczyć, jednak nie ma to znaczenia dla fabuły. I o ile główna historia jest dobrze przedstawiona, to pozostawia spory niedosyt, wręcz ogromny. Całość kończy się kilkoma mocnymi cliffhangerami i żeby poznać ciąg dalszy, chcąc nie chcąc, będziemy musieli sięgnąć po kolejne tomy „Action Comics”. Wątki rozpoczęte pod koniec tego tomu zapowiadają się naprawdę ciekawie i chyba skuszę się, aby poznać ciąg dalszy.
Od strony graficznej komiks prezentuje się bardzo nierówno. Pierwsze dwa zeszyty rysuje Guillem March i muszę przyznać, że efekt bardzo przypadł mi do gustu. Postacie narysowane są wyraźnie, a planszom nie brakuje dynamiki i szczegółów. Za warstwę graficzną głównej historii odpowiadają Viktor Bogdanovic i Ryan Sook. I tutaj muszę przyznać, rysunki nie spodobały mi się. Nie są one złe, ale bardzo, bardzo nierówne. Momentami odnoszę wrażenie, że nie są dokończone. Twarze postaci co chwilę mają inny wygląd i raz Superman wygląda normalnie, a raz jakby został podstarzony o kilkadziesiąt lat. Brak też jakiejś większej liczby szczegółów, całość prezentuje się dość „miękko”. Ostatni zeszyt to dzieło Willa Conrada i jest to chyba najlepiej narysowana historia w całym albumie. Podobnie jak w pierwszych dwóch zeszytach, plansze są dynamiczne, szczegółowe, a postacie wyraźne. Wraz z mocnymi, nasyconymi kolorami zeszyt ten wygląda po prostu świetnie.
Polskie wydanie to standard dla linii wydawniczej „Odrodzenie” Egmontu. Miękka oprawa ze skrzydełkami, dobry druk, klejenie i tłumaczenie, w którym nie dopatrzyłem się żadnych literówek. Osobiście jestem zwolennikiem twardych okładek, ale muszę przyznać, że powoli zaczynam przekonywać się do miękkiej oprawy dzięki właśnie takim wydaniom.
Podsumowując. „Efekt Oza” to komiks dobry, ale w żadnym wypadku nie przełomowy. Rozwija jeden z ważniejszych wątków „Odrodzenia”, jednocześnie wprowadzając nowe. Historia jest przystępna i wprawdzie można ją czytać bez znajomości poprzednich tomów, ale mimo wszystko polecałbym zapoznać się z nimi, głównie ze względu na zakończenie i fakt, że i tak będzie trzeba sięgnąć po tom kolejny. Oczywiście, jeżeli chcemy poznać ciąg dalszy.
NIENAWIDZĘ BAŚNIOWA – TOM 2: FUJOWY ŻYWOT – RECENZJA
„Nienawidzę baśniowa” to seria, która szczególnie w naszym kraju ma predyspozycje do stania się dziełem kultowym. W końcu takie miano od lat noszą tutaj przygody Lobo, które stały się jednym z większych fenomenów komiksowych na polskim rynku, a dzieło Skottie’ego Younga to opowieść, wyglądająca jakby Ostatni Czarnian trafił do świata My Little Pony. Jest kolorowo, jest tęczowo, jest słodko, jest uroczo, jest krwawo, jest brutalnie, a słowo autocenzura autorowi mówi niewiele. Kto ceni takie szalone jazdy bez trzymanki, gdzie dziecięce motywy zderzają się z murem wulgarnej satyry (i to tak, że rozbijają sobie głowę, a z czaszki, w fontannach posoki, wypływa mózg) będzie zachwycony.
Nie wyszło. Dziewczynka imieniem Gertrude trafiła do baśniowego świata, pełnego kolorów, niezwykłości, słodyczy i innych takich. Trafiła, ale już przez kolejne ćwierć wieku wyrwać jej się z niego nie udało. Dorosła – mentalnie, bo w ciało wciąż miała dziecięce – zgorzkniała, szukała możliwości powrotu, ale jak napisałem chwilę temu: nie wyszło. Teraz zasiada na tronie Baśniowa, chciałaby pomordować, wyrżnąć w pień jakąś wioskę, ras parę wytępić, takie tam, ale królewskie obowiązki jej na to nie pozwalają. Kiedy więc nadchodzi Zima a wraz z nią zwolnienie z roli królowej, Gertrude rusza do akcji. Postanawia po raz kolejny podjąć się questa powrotu do swego świata i fuj z tym, co będzie musiała zrobić, by tego dokonać. A właściwie fuj z tym, z całym Baśniowem i wszystkim, co tylko stanie jej na drodze!
Kiedy wydawnictwo TM-Semic w roku 1994 wypuściło na rynek komiks „Lobo: Ostatni Czarnian”, chyba nikt nie spodziewał się, że rzecz stanie się obiektem swoistego kultu i jednym z najbardziej poszukiwanych potem albumów na naszym rynku. Główny bohater nie był nawet oryginalny, powstał bowiem jako DC-owska odpowiedź na Wolverine’a, z tym, że jego autorzy postanowili odrzeć go ze wszelkich ludzkich cech, jak najbardziej podkręcić brutalność, przerysować przemoc, a wszystko to osadzili w jakże umownych, komediowo-satyrycznych ramach. I właśnie ta inność, brak poszanowania wszelkich świętości i sprawdzanie jakie granice można przekroczyć w mainstreamie, przesądziły o sukcesie całości. I dokładnie tą samą drogą podąża „Nienawidzę baśniowa” Younga. Co prawda nie ma tu jeszcze takiej obrazoburczości, jak w „Lobo”, ale baśniowe i bajkowe schematy zostają zdekonstruowane, twórca przepuszcza je przez filtr rzezi i niewybrednego humoru i dorzuca do tego solidną dawkę puszczania oka.
Całość jest więc bardzo umowna, mocno przerysowana i podkolorowana. Ale przede wszystkim jest zabawna, chociaż nie jest to humor dla każdego i raczej to miłośnicy czarnej jego odmiany będą czuli się tutaj najlepiej. W tym wszystkim nie brak także sentymentalnej, nuty, w końcu Young na warsztat wziął schematy pamiętane ze szczenięcych lat każdego z nas. I chociaż tak, jak twórcy „Lobo”, mimo całej lejącej się krwi, kiedy dotarł do granicy wulgarnego języka, nie przekroczył jej, w „Baśniowie” ma to nie tylko swój urok, ale i motywację. A wszystko to znakomicie zilustrowane, w sposób cartoonowy, kolorowy, ale nie szczędzące nam przy tym makabrycznych detali, ukazanych w stylistyce serialu „Happy Tree Friends” – i znakomicie wydane.
Kto lubi takie klimaty, będzie z całości bardziej niż zadowolony. Bo mimo groteskowej, rzeźnickiej estetyki i niewyszukanego humoru, to kawał dobrej rozrywki. Lepszej, niż początkowo można by sądzić.
STUDIO TAŃCA. TOM 2 – RECENZJA
Kiedy spojrzałem na katalogi wydawnicze komiksów i listy publikowanych tytułów, stwierdziłem, że większość z nich jest skierowana do dojrzałego i poważnego czytelnika. Trudno często w takim natłoku zauważyć pozycje dla młodszej widowni. W takiej sytuacji z pomocą przychodzę ja i przedstawiam wydany przez Wydawnictwo Egmont komiks „Studio tańca”, którego drugi tom trafił właśnie na półki.
Komiks opowiada o przygodach Julii, Lusi i Alii, trzech dziewcząt z college’u, które uczą się tańca w Studio Danse. Uczęszczają na zajęcia z klasycznego baletu i modern jazzu, a także tańców afrykańskich. Na co dzień mierzą się z trudami treningów, muszą dbać o formę, a także wymyślać własne choreografie. Podkochują się w jednym z nauczycieli i przeżywają zauroczenia kolegami tańczącymi hip-hop. Starają się sprytnie godzić szkolne obowiązki z zajęciami w studiu tańca.
Poszczególne prezentowane scenki pełne są humoru, często sytuacyjnego. Mamy tutaj krótkie opowieści, zajmujące zwykle jedną-dwie strony. Przekrój postaci i ich charaktery tworzą tygiel, z którego raz po raz wyłania się kolejna zabawna historia. Dużą w tym rolę odgrywają same dziewczyny. Ich twórcami są Bertrand Escaich i Caroline Roque, duet scenarzystów podpisujących się wspólnie pseudonimem Béka.
Najważniejsze dla przedstawionego świata jest trio Julia, Alia i Lusia. Julia jest złotowłosą dziewczyną. To dobra i pracowita uczennica. Jej siostra również uczęszcza do szkoły Studio Danse, tylko w młodszej grupie wiekowej. Alia jest najbardziej psotna i kapryśna z trojga głównych bohaterek. To straszny zmarzluch (nic dziwnego, pochodzi z Karaibów), mający duże problemy z matematyką. Jej brat ćwiczy hip-hop w Studio Danse. Lusia natomiast jest rudowłosa, ma bujne kształty i niepohamowany pociąg do wszelkiego rodzaju ciasteczek i pączków. Nieśmiała i niepewna siebie, żyje czasem z ojcem, czasem z matką, ponieważ jej rodzice są rozwiedzeni. Marzy o zostaniu choreografem.
Nie mogę nie wspomnieć także o Carli, która cały czas usiłuje pokazać, że jest lepszą tancerką od wyżej wspomnianych dziewczyn, co w niemal każdym przypadku się nie udaje. Rywalka naszych bohaterek, która stara się okraść je z głównych ról w każdym balecie. Do tego wszystkiego dochodzą zwariowani nauczyciele ze szkoły tańca, chłopcy z sekcji hiphopowej, a także rodzice, inni uczniowie czy… sprzedawcy pączków w pobliskiej kawiarni.
Komiks „Studio tańca” powstał w roku 2008 (pierwsza publikacja we Francji) i od tamtej pory wydano 10 tomów tej opowieści. U nas publikowane są wydania zbiorcze – każdy wolumin jest zbiorem trzech oryginalnych albumów. W mojej ocenie ma on bardzo duży aspekt edukacyjny. Dzięki otoczce tanecznej poznajemy słownictwo związane z tańcem, baletem, nazwy figur i ćwiczeń wykonywanych przez młode dziewczyny. Do tego dochodzą informacje dotyczące różnego rodzaju sławnych baletów. Przypomnijmy, że w pierwszym polskim tomie uczennice wykonują „Śpiąca królewna” oraz „Romeo i Julia”. W tej części poznajemy „Dziadka do orzechów”.
Gdybym miał powiedzieć, jakie elementy w tym komiksie bardzo mi się podobają, bez wahania obok scenariusza i humoru wymieniłbym rysunki. Francuski rysownik Christophe Piron (figurujący tutaj pod pseudonimem Crip) za pomocą obrazów przedstawił to, co nazwałbym współczesnym komiksem europejskim, który bardzo mi odpowiada. Znakomite, pełne szczegółów kolejne kadry historyjek z nastawieniem na postaci to małe mistrzostwo świata. Kolory są ciepłe, żywe i pełne radości, takiej jak radość płynąca z tańca.
Moim zdaniem Egmont trafił w dziesiątkę z linią wydawniczą „Komiksy są super!”. Ukazują się w niej humorystyczne i świetnie narysowane komiksy dla dzieci, zawierające również mocny walor edukacyjny. To bestsellery na europejskim rynku wydawniczym. Oprócz „Studia tańca” możemy teraz zapoznać się z takimi tytułami jak „Lou!”, „Ernest i Rebeka” oraz „Ptyś i Bill”.
Pierwsze cztery serie to opowieści o dzieciach – ich perypetiach szkolnych, relacjach z przyjaciółmi i rodzicami, ulubionych zwierzakach i pasjach. O codziennym życiu, ale też o przygodach przeżywanych dzięki dziecięcej fantazji. Zapewnią one młodym czytelnikom (i oczywiście ich rodzicom!) inteligentną rozrywkę.
Komiksy z tej serii nie uciekają od poważniejszych tematów. W „Ernest i Rebeka” główna bohaterka ciężko choruje, a jej wymyślony kumpel-wirus, pomaga jej oswoić się z trudną sytuacją. Z kolei w „Lou!”wychowywana przez samotną matkę dziewczynka obserwuje z bliska problemy dorosłych, którzy nie zawsze radzą sobie z życiem. Zaś pomysły głównego bohatera z „Ptyś i Bill” często wystawiają na próbę cierpliwość rodziców.
Pierwszy kontakt ze „Studiem tańca” miałem w październiku 2018 roku, gdy szukałem prezentu dla swojej siostrzenicy. Wprowadziłem ją w komiksowy świat, pokazując jej „Rufusa” oraz „Drapaka”. Tym razem chciałem, by znaleziona przeze mnie pozycja ukazywała również jej zainteresowania. Komiks „Studio tańca” był strzałem w dziesiątkę. Tytuł ten spodobał się zarówno mojej siostrzenicy, jak i mnie.
Dawno nie bawiłem się tak dobrze przy tak lekkim i pełnym humoru komiksie. O jego sile świadczą znakomicie wykreowane postaci oraz umiejętnie pokazane relacje międzyludzkie. Razem z dziewczętami przeżywałem ich wzloty i upadki (dosłownie). Mamy tu śliczne, kolorowe rysunki, które w połączeniu z lekką, ale świetnie napisaną i często zakręconą historią stanowią idealne połączenie. To komiks przede wszystkim dla młodszego odbiorcy, jednak każdy może znaleźć tu coś dla siebie.
DEADPOOL: NUWORYSZ Z NAWIJKĄ – RECENZJA
Niemożliwe! Nowy „Deadpool” ląduje na półkach! Przygody Wade’a Wilsona po raz kolejny rozbawią mnie do nieprzytomności! No i ta fabuła! Powalające zakończenie. Trzymajcie się poręczy, bowiem nadszedł „Deadpool ‒ Najlepszy komiks świata: Nuworysz z nawijką”, czyli pierwszy tom przygód najsławniejszego najemnika wszech czasów, wydany właśnie przez Egmont w ramach serii Marvel Now 2.0.
Teraz, kiedy już się pośmialiśmy, wprowadzenie mamy za sobą, możemy przejść do meritum sprawy, czyli do prawdziwej recenzji wspomnianego wyżej komiksu. Rzeczywiście, sięgając po niego po raz pierwszy, spodziewałem się, że dostanę przepełnione humorem, niewybrednymi żartami dzieło, z którego będzie się wylewał Deadpool rzucający na prawo i lewo swoimi suchymi tekstami. Tak jak sugeruje to zresztą podtytuł „Nuworysz z nawijką” (po angielsku „Millionaire with a mouth”). Miało być zabawnie, a wyszło…
…ale nie uprzedzajmy faktów. Zacznę od opowieści, którą zaserwował nam Gerry Duggan. Ten scenarzysta komiksowy i telewizyjny, reżyser i fotograf z Los Angeles ma na swoim koncie m.in. nominowaną do nagrody Eisnera serię „The Infinite Horizon” – współczesną reinterpretację „Odysei”. Największą sławę przyniósł mu jednak Deadpool, którego przygody tworzył w latach 2012-2018.
A co jeśli zamiast jednego Deadpoola w historii dostajemy ich siedmiu? Wade Wilson postanowił zająć się biznesem wynajmu najemników i założył grupę o nazwie „Bohaterowie do wynajęcia”. Razem z nim w ekipie są takie tuzy świata superbohaterskiego jak Solo, Terror, Madcap, czy Stingray. Misja goni kolejną misję, a najemnicy mają co chwila ręce pełne roboty.
Na drugim planie pojawiają się różne postaci, które – mówiąc eufemistycznie – nie życzą Deadpoolowi dobrze. I mając taki podkład, na scenie pojawia się pewien oszust, który za wszelką cenę próbuję ubranego w czerwono-czarny spandex najemnika zdyskredytować (a może nawet zabić). Wade Wilson musi go więc wywabić z ukrycia. Jak? To też wielka niespodzianka, którą przyjdzie wam odkryć podczas czytania.
Niestety, nie jest to skok ku chwale. Po przeczytaniu tego komiksu doszedłem do wniosku, że mamy do czynienia z opowieścią, która jest może superbohaterska, ale… nie ma tego “klimatu” Deadpoola, do którego przyzwyczaiły nas najlepsze dzieła z kolesiem ubranym w czerwono-czarny strój. Dowcipów jest jak na lekarstwo (może kilka w całym tomie), a łamania czwartej ściany jeszcze mniej. Poza tym to dość typowa opowieść o zemście, którą na siłę usiłuje się wcisnąć w ramy deadpoolowskiego humoru. Z mojej strony duże rozczarowanie.
Od razu zastrzeżenie. Nie uważam jako całość tego komiksu za słaby. To jest całkiem dobrze poprowadzona historia z plot twistem, ale… jednak czegoś jej brakuje, aby przeskoczyć tę granicę przeciętności. Nie pomaga również to, że uważny czytelnik od razu zauważy, kto jest tą osobą próbującą zatruć życie tytułowego bohatera, i jak dla mnie nie ma w tym żadnej niespodzianki. To takie mega spoko 6/10. Komiks, któremu czegoś brakuje, żeby zabłysnąć.
Od strony graficznej mamy do czynienia z pracą Mike’a Hawthorne’a. To wszechstronny rysownik, współpracujący z największymi amerykańskimi wydawcami komiksów. Ilustrował takie tytuły jak „Conan”, „Fear Agent”, „G.I. Joe” czy „The Un-Men”. Warto odnotować, że otrzymał nominację do nagrody Eisnera za komiks „Za królową i ojczyznę” ze scenariuszem Grega Rucki.
Rysunki są wyraźne, ostre i od razu pokazują, że mamy do czynienia z komiksem narysowanym w drugiej połowie drugiej dekady XXI wieku. Kolorystyka jest dość stonowana, z wyjątkiem momentów, gdy pojawia się któryś z najemników i dochodzi do wymiany ognia. Wtedy widzimy dużo czerwieni, brązów, żółci i odcieni pochodnych. Muszę podkreślić, że nie było ani jednej takiej chwili, gdy czytając, stwierdziłem, że coś tu nie gra. To praca na najwyższym poziomie.
Technicznie nie ma się do czego przyczepić. To nadal ten sam format co dotychczasowe komiksy z serii Marvel Now. Od poprzednich różni się jedynie grzbietem okładki. Tym razem przeważa czerń. „Nuworysz z nawijką” to także 120 stron w miękkiej oprawie ze skrzydełkami.
Zdecydowanie nie tego się spodziewałem, biorąc do ręki kolejny komiks z Deadpoolem. Miałem nadzieję na więcej humoru i łamania czwartej ściany. Uwielbiam tę postać, noszę z nią koszulki, piję z deadpoolowego kubka, a jednak tutaj muszę z całą stanowczością podkreślić, że mamy do czynienia z dziełem jedynie średnim. Nie złym, nie dobrym, a przeciętnym. Brakowało mi tych kluczowych elementów, które znamy chociażby z filmów czy wcześniejszych pozycji, jak „Dobry, zły i brzydki” czy „Deadpool Kills the Marvel Universe”. Jeżeli miałaby to być dla was pierwsza pozycja z Wade’em Wilsonem – zacznijcie od innych. Fani kupią i tak, a reszta może poczekać na promocję.